sobota, 19 grudnia 2015

trzy; kace moralne


my baby walks so slow
sexual tic-tac-toe
yeah i know, we both now
it isn't time, no
but could yoy be m-mine?


Gęsty dym unosił się w powietrzu i gryzł w gardło. Strzepałem popiół ze swojego papierosa i rozglądnąłem się po niewielkim, wypełnionym po brzegi barze. Pomieszczenie tonęło w półmroku od czasu do czasu roztrzepywanym przez kolorowe światła wiszące nad jakimś tandetnym szyldem. Na tle klasycznego rocka wybijały się ponad szmer rozmów, głośne śmiechy i pijackie bełkoty. Wszędzie pachniało piwem, tanimi perfumami i rozpustą. Nie czułem się tutaj dobrze, zwłaszcza gdy dusiłem się nikotynowym dymem i próbowałem udawać, że wcale nie czuję się skrępowany. Za to Koch... Koch był w swoim żywiole. Powoli sączył bursztynowe whisky, głęboko wdychał zapach speluny i raz po raz przeszywał mnie spojrzeniem.
- Ej Didl, kiedy ostatni raz byłeś singlem? - Zapytał, wypuszczając z ust obłok dymu.
- Hmm. - Zaczerwieniłem się po koniuszki uszów, próbując uciec przed jego zaciekawionym wzrokiem. Czy to źle, że miałem poukładane, stabilne życie?
Martin uśmiechnął się współczująco.
- No właśnie. Więc może wykorzystaj swoje szczęśliwe dni, a potem odzyskamy dla ciebie Annę.
Nie zrozumiałem. Albo zrozumieć nie chciałem. No bo przecież... Nie, Koch wcale nie myślał o tym, o czym myślę, prawda?
Właściwie to nie byłem tego taki pewien.
Eks-skoczek przewrócił oczami.
 - Wiesz, o czym mówię. Nie udawaj kretyna.
O mateńko najukochańsza, w co ja się wpakowałem?
- Posłuchaj. - Kudłaty nachylił się w moją stronę. - Niezobowiązujący flirt, to wszystko. Nie każę ci przecież iść z nimi do łóżka. Chyba, że zechcesz... hahaha. O popatrz, tamta na przykład ciągle się na ciebie gapi. - Dyskretnie kiwnął głową w stronę grupy młodych kobiet.
Wziąłem łyka swojej whisky i odwróciłem się w kierunku wskazanym przez Kocha. Blondynka od stóp do głowy ubrana w skórę i ćwieki uśmiechnęła się do mnie drapieżnie. Była ładna, owszem, ale taka jakaś dzika. Całą jej prawą rękę zdobił dziwny tatuaż, a oczy wymalowane czernią lśniły niebezpiecznie. Nie, to chyba nie mój typ.
- Mięczak. - Usłyszałem, gdy z powrotem przeniosłem wzrok na swoją szklankę. Westchnąłem. Czy próbowaliście kiedykolwiek dogadać się z Martinem Kochem? Ten człowiek umiał dobić każdego, a dojście z nim do jakiegokolwiek konsensusu oznaczało zgodzenie się z jego zdaniem. Albo myślisz, jak on albo do widzenia. Nie ma nic pomiędzy.
- W górę biusty, bo nadchodzi dzień rozpusty!
Przewróciłem oczami, gdy Manuel Fettner pojawił się obok nas z lubieżnym uśmiechem i butelką piwa w ręku. Ten to tylko o jednym. Jak oni wszyscy. A co ciekawe, każdy jest w związku!
- Przydałby się taki dzień. Niestety Sandra jest na mnie obrażona. - No proszę, nawet Schlierenzauer postanowił się zabawić w "Znajdźmy Didlowi koleżankę". Nie zdziwiłbym się, gdyby za chwilę spod stołu wyskoczył Kuttin z listą chętnych dziewczyn.
No, Kuttina może nie ma, ale reszta drużyna nie mogła podarować sobie okazji do pośmiania się ze mnie i mojego nieudolnego życia uczuciowego.
- Jak zwykle zostawiłeś tysiąc skarpetek na podłodze? - Parsknął z irytacją Michael. - Swoją drogą, mnie też to wkurza, gdy dzielimy pokój, a każda wolna przestrzeń jest zajęta przez twoją bieliznę.
- Oboje stajecie na drodze mojemu artystycznemu nieładowi!
- Artystyczny nieład może masz na głowie, ale na podłodze to masz burdel.
- Ej! - Kraft próbował przekrzyczeć resztę. - Wiecie, czym różni się Didl od frytki?
Bożeeee, to nie może być dobre.
Zasłoniłem dłonią twarz i udawałem, że mnie nie ma. Spłonę ze wstydu, jak nic.
- Frytkę się soli, a Didla się pieprzy. Choć wróć, Didl, czy ty przypadkiem nie jesteś prawiczkiem?
Wybuch głośnego śmiechu. Chyba się obrażę, tupnę nogą i pójdę do domu, by w samotności pić piwo i objadać się prawie żywymi resztkami pizzy.
- Zabawne. - Burknąłem.
Siedzą tu od zaledwie pięciu minut, a ja już mam ochotę ich wykastrować i wystrzelić na Marsa. Koch nic nie wspomniał o tym, że oni też mają przyjść, menda jedna. Wszyscy są przeciwko mnie, a ja przecież nic nie zrobiłem. Jestem tylko malutką kulką smutku o - może - nieco za wysokim stężeniu nieszczęśliwych myśli i jeszcze bardziej nieszczęśliwych uczuć.
Dogasiłem niedopałek fajki w papierośnicy, po czym rozparłem się wygodniej na sofie, próbując sprawiać wrażenie kogoś, kogo pewność siebie onieśmiela wszystkich wokół. U Gregora ten trik zawsze się sprawdzał. Może dlatego, że on pewność siebie ma w genach? Nieważne. Muszę tylko sprawiać wrażenie, że żarty kumpli spływają po mnie jak po kaczce, a dadzą mi spokój.
O dziwo, mój plan podziałał! Chłopaki dali mi spokój. Żartowaliśmy sobie, piliśmy, plotkowaliśmy o działaczach Austriackiego Związku Narciarskiego, piliśmy, obgadywaliśmy Kuttina, piliśmy. I piliśmy. Dużo. Normalnie helikopter w głowie, brak koordynacji psychiczno-ruchowej i to poczucie, że jest się królem flirtu. Znacie to uczucie, nie? Człowiek podchodzi wtedy to, dajmy na to, takiej blondi nieco 20+ ubranej w kusą sukienkę, nonszalancko opiera się o ścianę gdzieś ponad jej ramieniem i mówi:
- Coś mi wpadło w oko. To chyba ty.
Czy rzuca innym, równie żenującym tekstem.
Blondi śmieje się nieco zirytowana, ale podejmuje dialog. Więc gawędzicie, a wasza rozmowa opiera się przeważnie na gapieniu się w jej dekolt. Potem stawiasz jej drinka, zapraszasz do tańca (kto  by nie chciał tańczyć do Led Zepeplin?) i jakoś leci.
- Ja już nie chcę się tak upijać. - Powiedziałem do Kocha, gdy poczułem, że przesadziłem.
A potem... potem film mi się urwał.
***
Bałem się otworzyć oczy. Wiedziałem, że jak tylko się podniosę, nieziemski ból przeszyje moje ciało, a głowa eksploduje, brudząc niedawno co pomalowaną ścianę (!) kawałkami mojego mózgu (zakładając, że go posiadam, bo po tym, ile wczoraj wypiłem, śmiem w to wątpić). Więc leżałem przez chwilę z przymkniętymi oczami, analizując wczorajszą noc. Chyba nic głupiego nie zrobiłem, co napawało dumą moje małe serduszko. Żadnych tańców na stole, żadnego śpiewania piosenek z kreskówek, nic, nada. Dobrze być grzecznym chłopcem.
Wtedy coś uderzyło mnie w plecy.
Niepewnie przekręciłem się i zamarłem.
W moim łóżku ktoś leżał!
Kobieta.
NAGA!!!
Scheisse, kurfa pierdolona.
Ein euro do słoiczka.
Spanikowałem i jak oparzony zerwałem się z łóżka. Do świnki jego mać, też byłem goły!
Szybko złapałem swoje bokserki (zawieszone o lampkę nocną, borze zielony) i z prędkością światła wypadłem ze swojej sypialni. Znowu zamarłem. Chyba urządziliśmy sobie w moim mieszkaniu jakieś after party. Moi kumple spali na podłodze w salonie, jedynie Koch jak człowiek leżał na kanapie. Gdy nieśpiący już Kraft, zobaczył moje zdezorientowanie, oznajmił, że Fettner śpi w wannie, więc lepiej by było, gdybym jeszcze nie szedł siusiu.
Co tu się wczoraj działo?!
Obudziłem ich wszystkich, niech cierpią razem ze mną, chociaż fizycznie, po czym zapytałem się ich jak najbardziej spokojnym tonem:
- Co, u Apolla ciężkiego, robi w moim łóżku naga kobieta???

**************


piątek, 4 grudnia 2015

dwa; kochujemy


my heart is a firestorm
and all that I needed was your flame
and now that you've gone out of the door
tell me who-ooh-ohh could love you more

Aaaauuuł, ostatni raz miałem takiego kaca po urodzinach Krafta - piliśmy wtedy osiemdziesięcioprocentową śliwowicę prosto z Polski i graliśmy w kółko i krzyżyk na tajnych notatkach Pointnera. Gdy Alex ogarnął, co zrobiliśmy, zarządził trening na następny ranek. O szóstej, po nieprzespanej nocy, kiedy wciąż mieliśmy promile we krwi i helikoptery w łbach. To były najgorsze dwie godziny mojego życia, nigdy nie płakałem głośniej niż wtedy.
Dzisiejszy dzień nie zapowiadał się lepiej.
Obudziłem się z tępym bólem w głowie i łydce (chyba wchodząc do mieszkania, mocno przyrżnąłem w szafkę na buty), a wokół rozchodził się ohydny zapach zdechłego zwierzaka. Minęła chwila, zanim zorientowałem się, że to ja jestem źródłem nieprzyjemnego smrodku. Westchnąłem z frustracją, omal nie dusząc się własnym odorem. Czułem się jak przejechana żaba, dogorywająca na środku ulicy. Wszystko, czego potrzebowałem to prysznic i mocna kawa. W trybie natychmiastowym!
Powoli zwlekłem się z łóżka i poczłapałem do kuchni, gdzie włączyłem ekspres. Następnym celem mojej wycieczki miała być łazienka, ale ktoś bezlitośnie odwiódł mnie od tego pomysłu. Przekląłem głośno pod nosem, mając usilną ochotę olać natarczywy dzwonek, ale skapitulowałem. Gdy tylko otworzyłem drzwi, zrozumiałem jaki błąd popełniłem. Oto przede mną stał Martin Koch w związanych w kitkę włosach i w czymś, co przypominało piżamę. Facet miał zdegustowaną minę, pociągał nosem jak alergik podczas wiosny i ciskał we mnie spojrzeniem tak przepełnionym hejtem, że mimowolnie skuliłem się w sobie.
- Cześć. - Wydukałem niepewnie.
Było mi wstyd, że Martin zobaczył mnie ewidentnie nie w formie. Kilometrowe worki pod oczami, włosy sterczące w każdą stronę świata i wczorajsze ubranie nie czyniły ze mnie taplmodela, co więcej - wyglądałem, jakbym od tygodnia koczował pod mostem. Cóż, w towarzystwie Kocha moja pewność siebie zawsze oscylowała gdzieś koło zera, ale dzisiaj to już całkowity Rów Mariański. Nic, tylko zwinąć się w kłębek wraz z milką oreo i bardzo sad playlistą w słuchawkach.
- Śmierdzisz. - Stwierdził na powitanie Koch i przecisnął się obok mnie, czując się jak we własnym mieszkaniu. - Jak żul. Ile wczoraj wypiłeś, co?
Pewnie zrobiłem bardzo nieszczęśliwą minę, bo, gdy spojrzenie eks-skoczka padło na moją twarz, brunet uśmiechnął się kpiąco. Albo to tylko moja twarz. Nie wszystkim się podobam. Rozumiem. Ale i tak mam kompleksy w wielkości ego Schlierenzauera. Głównie przez zęby, sami rozumiecie. Z takimi niewymiarowymi siekaczami nigdy nie miałem prostego życia.
- Nie, wcale się nie gniewam, że mnie nie zaprosiliście. W końcu już nie jestem częścią drużyny, nie?
O niee, tylko nie to. Jeśli jest coś gorszego od Kocha to tylko użalający się nad sobą Koch-desperatka. Wtedy nawet nie można powiedzieć mu słowa otuchy, bo od razu wyskakuje z pyskiem, żeby nie traktować go jak jajko. Totalna sinusoida uczuć, jak u kobiety z PMS. Wiem, co mówię - moja Anna była gotowa udusić mnie gołymi rękami, kiedy coś przeskrobałem, a ona była przed okresem.
Moja?!?!?!
Oh, nieważne.
- Jesteś, przecież wiesz. Po prostu nie planowaliśmy tego. Samo wyszło.
Koch przewrócił oczami, po czym nalał sobie do kubka kawy, osłodził ją i usiadł przy stoliku. Poszedłem w jego śladu. Tylko kawa mogła mnie teraz uratować.
- W każdym razie, nie po to przyszedłem. - Stwierdził, po czym zmarszczył czoło. - Boże, Didl, weź się trochę odsuń, bo zabijasz oddechem.
I jak tu nie czuć się jak kupka nieszczęścia łamane przez odludek łamane przez największa ofiara roku? Nic dziwnego, że ostatnio nie jestem sobą, skoro wszyscy konsekwentnie rozwalają mój świat. Jeszcze chwila, a wpadnę w depresję i zacznę się obżerać mannerami zwędzonymi Koflerowi. Potem już droga krótka do zostania austriacką kopią Apolla Tajnera.
Chociaż... Może będąc wielką kulką tłuszczu, zarwę jakąś Arabkę? I zdobędę zięcia-muzykanta? Byłoby czadowo!
- Manuel powiedział, że potrzebujesz mojej pomocy.
- CO?! Znaczy... co? - Dość nieporadnie zamaskowałem własną rozpacz i przerażanie. No bo czy ja jestem gotowy na pakt z diabłem? Fuu, z Kochem?
Odpowiedz jest tylko jedna i brzmi: nie.
- Stary. - Martin przewrócił oczami, wyraźnie dając mi do zrozumienia, jaki żałosny jestem w swoim żałosnym egzystowaniu. - Czasami wszystko, czego potrzebujesz to Koch. Ewentualnie wódka z Kochem. - Długowłosy wyciągnął zza pazuchy jakiś ruski bimber i postawił go na stole. - To co? Po kieliszku na rozluźnienie?
No to pojechał.
- Jest dziewiąta rano, człowiekuuu.
- I co w związku z tym?
Prychnąłem głośno, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Okej, najwyraźniej na razie potrzebujesz tylko drugiej kawy i prysznica. Więc idź się ogarnij, a ja w tym czasie pooglądam telewizję. Chyba jest powtórka meczu z Wyspami Wielkanocnymi. Masz coś do jedzenia?
Koch, nie czekając na moją odpowiedź, zaczął myszkować po mojej kuchni. Już miałem mu powiedzieć, że go uduszę, jeśli tknie moje słoiki od mamusi, ale na szczęście ugryzłem się w język. Sami rozumiecie, grożenie Martinowi może się źle skończyć. Pointner jeden wie, z jakimi mhrocznymi siłami Kudłaty zadaje się na co dzień. Lepiej się nie narażać.
Rzuciłem krótkie spojrzenie Kochowi i modląc się, aby eks-skoczek wybrał jakieś dietetyczne wafle, oddaliłem się w stronę łazienki. Wziąłem szybki prysznic, z całych sił powstrzymując się od śpiewania na cały regulator piosenek Conchity, co było niesamowicie trudne, gdyż głowę wręcz rozwalało mi Firestorm. Zawsze lepsze to niż obsesyjnie myślenie o Annie.
Choć nie, wróć. Baba z brodą lepsza od Anny? Nie w tym świecie.
Kiedy czysty, pachnący i świeży niczym wiosenny poranek wyszedłem z łazienki, zauważyłem, że coś jest nie tak. Martin siedział rozwalony na mojej kanapie, słuchał na jakimś kanale muzycznym arabskich bitów i wcinał naleśniki z masłem orzechowym (!!!) i bananami. Myślałem, że wyjdę z siebie i zatłukę Kocha patelnię (która swoją drogą spoczywała na zawalonym jakąś breją kuchennym blacie). Poczerwieniałem ze złości i Bóg mi świadkiem, że gdyby nie kac-gigant i ewidentny brak sił w kończynach, Martin leżałby na ziemi w kałuży krwi.
Okej, Didl wyluzuj, bo coś za bardzo odpływasz.
- Zrobiłem ci naleśników. Weź sobie kawy na uspokojenie i siadaj. - Martin najpierw obdarzył mnie lekceważącym spojrzeniem, po czym podniósł talerz z porcją naleśników tak, abym mógł dostrzec je w całej okazałości. Moje serce natychmiast zmiękło, a w brzuchu obudziło się stado motyli. Kocham ludzi, którzy robią mi jedzenie, nawet jeśli mają włosy ze słomy i układy z diabłami.
- Ojej, Martin, to miłe z twojej strony. - Odpowiedziałem grzecznie, mając nadzieję, że moje oczy nie zamieniły się w wyskakujące serduszka i udałem się do kuchni po kubek kawy. Kiedy wróciłem i usiadłem na fotelu, Koch podsunął mi talerz z apetycznie pachnącymi naleśnikami. O mamo, niebo w gębie! Anna może się schować ze swoimi goframi! Nigdy nie jadłem niczego pyszniejszego niż naleśniki Kocha! Oczywiście powiedziałem mu milion komplementów, jeszcze więcej ochów i achów, omal nie wyznawając miłości. Jak to mówią, przez żołądek do serca.
Ale, no wiecie, to wciąż był Koch. Więc kiedy ze smutkiem popiłem smak naleśników kawą, spoważniałem, nerwowo przygryzając wargę i bawiąc się rąbkiem podkoszulka.
Martin zaśmiał się głośno.
- Zgaduję, że wódki się nie napijesz? Kac nadal trzyma, co? Wyglądasz jak pies zarzynany przez głodnego Chińczyka.
Westchnąłem. Wciąż czułem się, jakby ktoś wwiercał mi się w czaszkę.
- Ja już więcej nie piję. - Mruknąłem żałośnie, na co Kudłaty wybuchnął śmiechem.
- Aż do następnej imprezy.
- Już nigdy.
Koch pokręcił głową.
- Więc jaki jest twój problem, przyjacielu? - Zapytał, zmieniając kanał w telewizorze. O, austriackie disco polo. Superaśnie. - Złamane serce, co?
- Skąd wiesz?
- Ja wiem wszystko. - Martin uśmiechnął się przebiegle. - Więc?
Przez chwilę milczałem, śledząc ruchy postaci przewijających się na ekranie i usilnie myśląc nad odpowiedzą. Czy aby na pewno powinienem zaufać Kochowi? Czy można mu ufać w jakiejkolwiek kwestii oprócz tatuaży i whisky? I czy ma dobre zamiary? Czy jest bezinteresowny? Chłopaki sądzę, że tak, więc chyba już się u niego radzili. I jakoś żyją!
Cóż, więc póki nie zażąda jakiegoś paktu krwi... Spróbuję.
- Anna mnie rzuciła. Tak po prostu. I nie wiem, czy mam próbować ją odzyskać. - Powiedziałem na jednym wydechu, uparcie nie patrząc Martinowi w oczy. Policzki wręcz paliły mnie od wstydu.
Mężczyzna wydał jakieś "hmm" i "ahaa", po czym zaczął sprawdzać coś na telefonie. Zajebiście! Mi tutaj serce pęka na miliony kawałków, życie traci sens, a czekolada truskawkowa nie smakuje tak, jak dawniej, a temu wzięło się na sprawdzanie fejsa. Phi, też coś. Trzeba było pójść z problemem do Pointnera, on jest dobry w takich kryzysowych sytuacjach, zawsze coś doradzi. A jak nie, to chociaż Stiegla da.
- Cóż. - Po kilku minutach Koch wreszcie uniósł głowę z nad komórki. - Wrzuciłem twoje pytanie na Samosię. Zawsze się tam radzę. I wiesz co? Powinieneś o nią zawalczyć.
Parsknąłem z frustracją.
- Bo jakieś zakompleksione nastolatki zaczytujące się w "Zmierzchu" tak powiedziały?
- Nie. - Martin wyszczerzył zęby w swoim najupiorniejszym uśmiechu. A więc było źle. Bardzo. - Bo masz przy sobie mistrza w odzyskiwaniu kobiet! Pomogę ci!
O Helenko, jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnąłem, by ziemia mnie nie pochłoneła. Cokolwiek się zdarzy, jedno jest pewne: mam OGROMNE kłopoty.
- A tak poza tym, Didl, w jakiej epoce ty żyjesz? "Zmierzch", serio? Teraz czyta się Greya!
________________________

Hej, hej!
Nieistotny fakt, który niepotrzebnie pamiętam: pisałam ten rozdział w pewien duszny, czerwcowy wieczór, pijąc martini z lodem i mając ogromną frajdę z wcielania się w Didla. Mam nadzieje, że Wam czyta to się równie przyjemnie, jak mnie pisze! :D
I ja wiem, że to zajeżdża Nudelnem, ale będzie inaczej - obiecuję, że żadnych sześćdziesięcioletnich kochanków nie będzie! ;)



sobota, 21 listopada 2015

jeden; łajzowata łajza


he turns around and sees the world he knows fall apart
the struggle you are up makes you what you are

Każdy kogoś ma - taka jest prawda. Schlierenzauer ma Sandrę, Kraft Hayböcka, a Kofler SMSKAK. Tylko ja nie mam nikogo. Nikogo poza pluszową świnką zajmującą połowę mojego malutkiego saloniku. Świnką, która jest przedmiotem żartów moich kumpli na każdej imprezie, która odbywa się w moim mieszkaniu. Świnką, która przypomina mi o największym sukcesie mojego życia - o wygranej Turnieju Czterech Skoczni.
            Ale co znaczą sukcesy, gdy koniec końców i tak zostałem sam?
            Wciąż nie wiem, co poszło nie tak. Przecież kochałem Annę, a ona kochała mnie. Było nam razem dobrze. Co prawda wkurzałem ją niemiłosiernie swoim bałaganiarstwem, które przenosiłem także na jej mieszkanie (okej, rozumiem, nie wszyscy czują się dobrze, gdy po ziemi walającą się skarpetki i papierki po krówkowych cukierkach) i może nie była zadowolona, że przyciągałem napalone nastolatki jak magnes nie słabszy od samego Schlierenzauera, ale na dobrą sprawę stanowiliśmy całkiem zgrany zespół.
            I teraz trochę za nią tęsknię.
            Albo za tymi pysznymi goframi, które smażyła w niedzielne poranki.
            Egal.
            Chciałem tylko powiedzieć, że bycie singlem nie jest fajne, a przynajmniej nie, kiedy wszyscy kumple z kadry są w stałym związkach i wręcz rzygają tęczą za każdym razem, kiedy ich króliczek, słonko czy inny motylek wyśle im smsa o tym, jaki to dzisiaj miała supi dzień u fryzjera.
            Nie żebym nigdy sam tak nie rzygał tęczą, gdy Anna zasypywała mnie milionami wiadomości o swoich codziennych czynnościach.
            Didl, jesteś po prostu zazdrosny.
            Pff, ja i zazdrość, też coś! Ten zestaw pasuje do siebie jak Pointner i cierpliwy uśmiech albo Kraft i ogar. Czyli nijak.
            Bo ja zazdrosnym człowiekiem nie byłem, nie jestem i być też nie będę. Po prostu nein.
            Wracając do sedna sprawy, którym jest mój związek z Anną... Ludziom czasami nie wychodzi, nie? Tak też było w naszym wypadku. Pewnego wieczoru, pijąc piwo i jedząc ogórki konserwowe, stwierdziliśmy, że to jest ten moment, w którym musimy powiedzieć sobie "żegnaj". Rozumiem ją, życie ze sportowcem - którego wciąż nie ma w mieście, a który jest za to oblegany przez wspomniane wcześniej małolaty - nie jest łatwe i może przerosnąć drugą połówkę. No zdarza się.
            Okej, kłamię. Myślałem, że Anna podejmie to ryzyko i mimo wszystko spróbuje stworzyć ze mną poważny związek. Nie wyszło. Trudno. Żyje się dalej.
            Tylko bycie jedynym singlem w drużynie nie jest fajne. Bo nawet taki kobieciarz Fettner potrafił się sparować i ustatkować! Więc czuję się, jakby został podwójnie sam.
            - Didl, sieroto! Idziesz z nami na piwo? - Kraft wyrósł obok mnie, błyskając swoimi dorodnymi siekaczami w szerokim uśmiechu.
            - Nie, chyba nie. - Mruknąłem, podnosząc z ziemi swoją sportową torbę. Jedyne, na co miałem ochotę to długa drzemka przy dźwiękach jakieś debilnej telenoweli, a nie popijawa z kumplami, którzy ciągle będą wspominać o swoich księżniczkach.
            No dobra, jestem zazdrosny. Nie chcę być sam, kiedy wszyscy wokół tworzą szczęśliwe związki. To takie... dziwne. Chyba nawet nie pamiętam, jak to jest być singlem. Z Anną byłem... od zawsze.
- No nie bądź ci...
- Kraft! Wszystko słyszę. Pięćdziesiąt centów do słoiczka, raz dwa! - Zagrzmiał gdzieś z boku Kuttin. - Żebym musiał pilnować was jak jakiś przedszkolaków...
- Nawet nie skończyłem! - Oburzył się Stefan, tupiąc nogą i zakładając ręce na piersiach. Genau, przedszkolak. - Żeby nawet nie można było używać wulgaryzmów...
- Zaraz dołożysz kolejne pięćdziesiąt centów za pyskowanie.
Stef tylko prychnął pod nosem i obdarzył odchodzącego trenera chłodnym wzrokiem. Jednak - na moje nieszczęście - przypomniał sobie o mnie i powtórnie wyszczerzył się jak mysz do sera.
            - Idziemy! - Złapał mnie za rękaw i pociągnął w stronę wyjścia. No proszę, widocznie fakt, że jestem singlem obniżył moją wartość i teraz traktuje się mnie jak jakieś popychadło. Pff, koledzy. Zawsze wiedziałem, że z nimi to lepiej na zdjęciach niż w życiu.
Gdy dotarliśmy do baru, gdzie reszta bandy już żłopała piwo, zaczęło być mi wszystko jedno, a złowieszcze uśmiechy, jakimi zostałem obdarowany przez kumpli nawet mnie nie drażniły.
- Didl! - Fettner wycelował w moją stronę palec. - Musisz się zdecydowanie spić. Już nasza w tym głowa!
- Obojętnie. - Mruknąłem pod nosem i grzecznie opróżniłem swój kufel. No bo serio, człowiek czasami potrzebuje się upić, co nie? To przecież całkiem ludzkie i normalne chcieć choć na chwilę zapomnieć o wszystkim. Pobyć Batmanem przez pięć minut. Albo Bradem Pittem.
Wiem, co mówię. Gdy Schlieri miał zły dzień przez przyklapnięte włosy, latał po całym barze w poszukiwaniu swojej Angeliny Jolie. Na szczęście swoje i Sandry, nigdzie jej nie znalazł. Ale kilka numerów zgarnął!
No cóż, w końcu wszystkie kochają Schlierenzauerowy uśmiech numer pięć!
Sam kiedyś próbowałem uśmiechnąć się w ten sposób, ale tylko zostałem wyśmiany przez kumpli. Życie jest ciężkie, gdy ma się siekacze jak bóbr.
- Wiecie, że Kuttin postanowił kupić za naszą kasiorkę, którą wrzucaliśmy do słoiczka za przeklinanie nową golarkę?! - Kraft wygiął usta w pogardliwym uśmiechu. - Myślę, że powinien kupić coś dla drużyny.
- Makaron?
- Albo chłodziarkę do naszego autokaru. No wiecie, żebyśmy mieli, gdzie chłodzić Stiegle od Pointnera.
- Co słychać u Alexa?
- Próbuje zostać Goethe. - Gregor lekceważąco wzruszył ramionami. - Ostatnio, gdy z nim gadałem, przerwał w pół zdania i pobiegł zapisać jakąś złotą myśl w swoim notatniczku.
- Pewnie pisze o nas jakiegoś fanfiction. - Haybӧck pokiwał głowę.
- Mam nadzieję, że jestem tam postacią pierwszoplanową. No bo wiecie, dziewczyny mnie kochają. - Schlieri wyszczerzył zęby w końskim uśmiechu i rozparł się nonszalancko na sofie.
Wszyscy, jak na komendę, prychnęliśmy w tym samym czasie. A to ci księżniczka!
- Tęsknię za nim. - Zwierzyłem się. - Naprawdę.
- Oho, Didl już się upił! - Manu poklepał mnie mocno po plecach. - No dalej stary, nie możesz nam już odlecieć.
Wygiąłem usta w smutnym uśmiechu, po czym napiłem się piwa. To nie tak, że nie lubię Kuttina, jest spoko i zawsze nosi takie ładne paski do spodni, ale, świnię, z Pointnerem łączyła mnie więź. W końcu to dzięki niemu stałem się sławny, uwielbiany i tak dalej. Był dla mnie jak ojciec. I, kiedy wszystkim wokół narzucał restrykcyjną dietę, mi potajemnie dawał cukierki! Chyba, po tym jak Gregor spadł z tronu, zostałem ulubieńcem Alexa. Więc tęsknię.
- Jakieś pomysły, by sprowadzić Dietharta na dobry tor? - Zapytał głośno Schlierenzauer, po czym wziął łyka tego swojego ohydnego piwa z sokiem malinowym. Babaaa!
No i pięknie. Przez tych frajerów włączył mi się tryb hejtara. Miły wieczór poszedł się pieprzyć, nici z udawania Orlanda Bloom, zdobywania numerów i śmiania się z żartów Haybӧcka. Więc muszę jak najszybciej wypić to piwo, po czym wykręcić się jakąś wymówką, typu "Kto nakarmi rybkę?" i pobiec do domu, gdzie będę zamulać i udawać burrito smutku. Mi to pasuje. Nawet bardzo.
Gosh. Może faktycznie łazja ze mnie?
- Czy wam też się wydaje, że Didl ma taką minę, jakby potrzebował przytulasa?
- Co ty Haybӧck, chcesz się w Wanka bawić?
- Ja po prostu...
- Myślicie, że powinienem, no nie wiem, zawalczyć o Annę? - Wypaliłem nagle, czerwieniejąc na twarzy i marząc, aby ognie piekielne pochłonęły tę cholerną knajpkę. Zdecydowanie łajza ze mnie. Tak bardzo łajzowata łajza, że powinienem dać sobie z liścia.
Chłopcy zmieszali się odrobinę. Unikając mojego wzroku, zaczęli pomrukiwać coś pod nosem. Cóż, widocznie nie znają takich problemów.
- Tak, to wielce pomocne. Dzięki. Nie wiem, co bym bez was zrobił.
- Nie irytuj się, Thomi. Wiesz, że chcemy twojego szczęścia. - Powiedział Fettner, a reszta gorliwie pokiwała głowami. - Może porozmawiaj z Kochem? On zna się na takich sprawach.
Przełknąłem głośno ślinę. Koch. Boże, nikt nie wzbudza we mnie takiego strachu jak właśnie on. Wiem, że to tylko moje urojenia, ale... On nie jedno ma za uszami. Jego mhroczną przeszłość widać w zbuntowanych oczach, a włosy, prawdopodobnie nieczesane od wieków, są symbolem zła w najczystszej postaci. Jeszcze ten głos - wyważony, chłodny i do bólu nienawistny.
Albo po prostu mam jakieś nieuzasadnione schizy. Tak, Diethart, to jest to. Jesteś idiotą.
- Rozważę to. - Pisnąłem tylko cicho i skuliwszy ramiona skończyłem kolejne piwo.
Czy Koch to naprawdę moja ostatnia deska ratunku?
________________


Witam w nowym sezonie, witam na nowym opowiadaniu.
Pamiętajcie, na skocznych patach nie obiecujcie sobie, że napiszecie opowiadanie o X. bo obietnice się spełnia! xD