an tagen wie diesen wünscht
man sich unendlichkeit
an tagen wie diesen haben
wir noch ewig zeit
wüncht ich mir unendlichkeit
- Jutro nie mogę, sorry. - Oświadczyłem, wpychając ostatnią koszulkę do
pękającej w szwach torby i rozkoszując się tym, że nie muszę się starać, tak
jak Haybӧck, aby poskładać ciuchy w równą kostkę w obawie przed gniewem drugiej
połówki, której żyłka wyjdzie na wierzch, gdy zobaczy maksymalnie pogięte
ubrania.
Bycie singlem ma swoje plusy.
Żadnych pretensji o to, że nie prasuję swoich koszul, zapomniałem kupić
dla swojej partnerki podpasek i znowu nie zadzwoniłem powiedzieć "dobranoc".
Tylko w zimne wieczory nie ma się, kto do mnie przytulić.
I po powrocie ze zgrupowania zastanę puste, duszne mieszkanie.
Ale jutro... jutro wieczorem będzie miło.
- Nadal spotykasz się z tą pastereczką? - Zakpił Fettner, za co oberwał
ode mnie tym, co akurat miałem pod ręką...
- Ej, oddajcie moje majtasy!
... a że akurat to były bokserki Michaela... Chyba muszę zdezynfekować sobie
dłoń.
- Jo nie jest żadną pastereczką. - Posłałem Manuelowi oschłe i soczyście
hejterskie spojrzenie. Paskud! - I jest bardzo miła. Idziemy jutro do wesołego
miasteczka.
- Ale czad! Gdzie?! - Zapiszczał Kraft niemal tak samo głośno jak jego
fanki na widok jego nagiej klaty. - Wieki nie byłem w wesołym miasteczku.
- Jej świnka idzie z wami? - Dodał złośliwie Fettner. Jak narty kocham,
zaraz rozwalę mu na łbie lampę, jeszcze tylko jedno słowo. O co mu, do Hofera,
chodzi?!
- Fettner, weź wyluzuj. - Odezwał się gdzieś z tyłu Schlierenzauer.
- No co? Wystawia naszą co miesięczną popijawę dla jakieś laski!
Ach, więc o to chodzi. Piwki z kumplami ponad wszystko. Ale nie tym
razem. Naprawdę nastawiłem się na to wesołe miasteczko, a jeśli Jo będzie
wyglądać tak uroczo jak ostatnio... Cóż, jak dla mnie wygrywa z krzywą,
cuchnącą piwskiem facjatą Fettnera.
Kuraki, ona chyba serio mi się podoba.
I naprawdę dobrze czuję się w jej towarzystwie. Lubię, jak opowiada o
swoim wieprzku, podśpiewuje pod nosem piosenki Taylor Swift i słodko marszczy
nos, kiedy się nad czymś zastanawia. I jak bardzo się peszy, kiedy przepuszczam
ją w drzwiach albo, gdy przypadkiem nasze dłonie się ze sobą zetkną.
Jest taka... taka niewinna jak pierwsze podmuchy wiosny!
- Daj mu się nacieszyć tą dziewczyną, zanim coś odpieprzy i laska od
niego ucieknie.
Jednak nawet Schlierenzauer przeciwko mnie.
- Mi się wydaje, że do siebie pasują. Choć nawet jej na oczy nie
widziałem. - Orzekł stanowczo Michael, trzymając w dłoniach swoje bokserki i
zastanawiając się, czy są śmigane. - Oboje mają pierdolca na punkcie świń i nie
śpieszą się do poważnych związków.
- Może coś z tego wyjdzie.
- I zrobią wiejskie wesele, czad!
Ten uczuć, gdy ludzie obgadują cię, kiedy stoisz obok nich. Prosiaczki
kochane.
- Dzięki za analizę mojego stanu emocjonalnego. - Burknąłem, narzucając
na ramię pasek od torby. - Ale może dla odmiany zajmiecie się życiem kogoś
innego? To robi się męczące.
Kumple patrzyli na mnie w oniemieniu. Kocham ich jak braci, ale czasami
bywają tacy durni.
W końcu Schlierenzauer wzruszył ramionami i przeniósł wzrok na
Poppingera.
- Poppi, jak tam twoja grzybica?
***
To nie tak, że się zakochuję.
Nie marzę o wiejskim weselu, Jo w śnieżnobiałej sukni i debilach z
drużyny w roli świadków. Nie chcę (jeszcze) spędzić z tą dziewczyną całego
życia, mieć trzódkę dzieci i wspólny kredyt.
Lubię ją. Naprawdę ją lubię. Ale to wszystko.
Byłem z nią na kilku randkach, przegadaliśmy trochę godzin, jestem
zachwycony jej uśmiechem i światopoglądem, ale na litość boską, po co cokolwiek
określać, zobowiązywać się do czegokolwiek? Chcę zrobić wszystko powoli, bez
zbędnego pośpiechu. Zresztą nawet nie wiem, czy chcę stworzyć z Jo jakikolwiek
związek.
Tak jak jest, jest dobrze.
Mimo wszystko gadanie tych pacanów nie mogło mi wyjść z głowy. Cały czas
słyszałem ich śmiechy i przycinku o czymś poważnym. Nie pomogło też to, że
Josephine wyglądała tak uroczo, słodko i
po prostu olśniewająco. Uśmiech nie schodził z jej twarzy, zielone oczy lśniły,
a rude warkocze zostały wreszcie rozpuszczone i teraz włosy swobodnie opadały na jej plecy.
W sumie to nie byłoby takie złe, zakochać się.
Wieczór był przyjemny, ciepły. Przeciskaliśmy się przez tłum ludzi,
rozmawiając, jedząc watę cukrową i przypatrując się roześmianym klaunom
robiącym zwierzaki z balonów. Czułem się, jakbym znowu miał piętnaście lat i
zabrał na randkę dziewczynę, która wpadła mi w oko podczas przerwy między
lekcjami. Nie miałem żadnych problemów, złamanego serca i formy do zrobienia.
Liczyła się tylko ta jedna chwila, podczas której próbowałem zaimponować Jo,
rozśmieszyć ją swymi marnymi żartami i sprawić, że ona też choć na chwilę zapomni
o świecie, który znajdował się poza granicami wesołego miasteczka.
- Idziemy na diabelski młyn? - Zapytała dziewczyna, zarywając do góry
głowę i przypatrując się kolorowym wagonikom. - Musi być z stamtąd bajeczny
widok.
I rzeczywiście, obrazek, jaki rozciągał się z samej góry zapierał dech w
piersiach. Pogrążone w mroku miasto, oświetlone milionem jasnych punkcików, nad
którym górowały Alpy - coś, co trzeba zobaczyć.
- Cudownie. - Westchnęła, obejmując wzrokiem uśpiony Innsbruck. Lubiłem
patrzeć na nią w takich chwilach jak ta, gdy zachwyt malował się na jej twarzy,
a oczy z zaciekawaniem spoglądały na świat wokół. To jak podchodziła do
wszystkiego z entuzjazmem, jej pasja do życia, niemożliwość usiedzenia w jednym
miejscu - to wszystko czyniło ją niezwykłą i sprawiało, że człowiek sam
zaczynał odczuwać jakąś ekscytację, sam chciał więcej przeżywać, więcej się
dowiadywać, chciał żyć. Jo zarażała optymizmem i wiarą w świat, taką dziecinną
nadzieją, a taka mieszanka okazała się być najlepszym plasterkiem na moje
złamane serce.
Czasami jeden niepozorny człowiek może wnieś tyle dobrego do życia.
Przez chwilę, pod wpływem impulsu, wzruszony piękną scenerią i
romantycznymi okolicznościami, chciałem powiedzieć Jo coś ładnego, wyznać, ile
dla mnie znaczy. Ale zanim otworzyłem usta, diabelski młyn się zatrzymał, a ona
złapała mnie za dłoń i pociągnęła za sobą w stronę kolejnej karuzeli.
Może tak lepiej. Po co to psuć? Przecież nie chcę się w żaden, nawet w
zupełnie niewinny sposób deklarować.
- Chodźmy na to! - Jo wskazała palcem na karuzelę, na widok której
żołądek podszedł mi do gardła, a ciarki przebiegły po plecach. Czy ona
zamierzała iść na coś, na czym przez kilka upiornych sekund wisi się do góry
nogami? Czy wcześniejsze karuzele pomieszały w jej mózgu i Jo jest teraz bliska
szaleństwu? - No chyba nie tchórzysz? - Dziewczyna wydęła wargi i spojrzała na
mnie z wyzwaniem w oczach. No i jeszcze będzie mnie prowokować. Oszalała jak
nic!
- No nie. Jestem skoczkiem narciarskim, taka karuzela dla mnie to pikuś.
- Odpowiedziałem, głośno przełykając ślinę. Do cholery, skakałem na Vikersund,
to było o wiele niebezpieczniejsze niż ta karuzela, na której świetnie bawią
się jakieś małolaty z gimnazjum, prawda? Jestem odważny i zrobię to, Josephine
nie może przecież myśleć, że jestem tchórzem.
Tylko dlaczego na sam widok tego okropieństwa jestem bliski narobieniu w
gacie?
- To idziemy. - Jo wzruszyła ramionami i pociągnęła mnie za sobą. Czy to
dobry czas, by zacząć odmawiać zdrowaśki i modlić się do wszystkich znanych mi
bóstw?
Gdy siedzieliśmy już na miejscach, Jo złapała mnie za dłoń i posłała mi
pokrzepiający uśmiech. Maszyna zapiszczała i ruszyła. Chyba krzyczałem, ale nie
pamiętam, mój mózg wyparł z pamięci to okropne przeżycie. Naprawdę. skakanie z
mamutów w najgorszą pogodę nie jest tak straszne jak wiszenie do dołu głową na
wielkiej maszynie. Kiedy wreszcie przejażdżka się skończyła, a ja znowu
poczułem grunt pod stopami, miałem ochotę paść na kolana i ucałować ziemię. Żołądek
natomiast przylepił mi się do kręgosłupa, w gardle urosła jakaś gula, kolana
się trzęsły, a z mózgu chyba zrobiła mi się galaretka.
- Jesteś blady. - Orzekła Jo, patrząc na mnie ze współczuciem. - Chcesz
się czegoś napić?
Pokiwałem głową, ale od ruchu zaraz zrobiło mi się niedobrze. Usiadłem na
ławce, a Josephine poszła kupić wodę. Ale zmaściłem. No prosiaka mać, to się
popisałem. +2345456 do zajebistości, Didl. Czy ja zawsze muszę się
skompromitować? Co ze mną jest nie tak?
Jo wróciła z chłodną butelką mineralnej. Usiadła obok mnie, delikatnie
kładąc mi dłoń na ramieniu. Napiłem się wody. Powoli wracały mi siły, żołądek
się uspokajał, w głowie się już nie kręciło. Westchnąłem głęboko. Masakra.
Myślałem, że nie jestem taką panienką.
- Lepiej? - Zapytała łagodnie Jo.
- Mhmm.
- Chcesz już wracać?
- Przepraszam. - Wbiłem wzrok w swoje splecione dłonie. - Ale nie marzę o
niczym innym niż o położeniu się w łóżku.
- Przecież nic się nie stało. - Dziewczyna odgarnęła mi włosy, po czym
mnie objęła. Zrobiło mi się dziwnie ciepło na sercu. Jo tak przyjemnie
pachniała. I troszczyła się o mnie. Chyba na serio mnie polubiła.
Od razu poczułem się lżej i lepiej. Może nie było tak źle, jak to początkowo
wyglądało?
Wstaliśmy z ławki i ruszyliśmy w stronę wyjścia. Po drodze zatrzymałem Jo
przed stoiskiem, gdzie wygrywało się fajne rzeczy, gdy trzema trafieniami
rzutek zdobyło się ładną liczbę punktów.
- Poczekaj, wygram ci tego dwumetrowego miśka.
Maskotka była czadowo i przeogromna. Na pewno większa niż Jo. Może jeśli
ją zdobędę, zmażę dzisiejsze niechlubne wrażenie?
Jo się zaśmiała i życzyła mi powodzenia. Wręczyłem hajs panowi
prowadzącemu, po czym koleś podał mi trzy rzutki. Odetchnąłem głęboko i
skupiłem się na tarczy. Pierwsza rzutka utknęła zdecydowanie za daleko środka.
Kurczaki.
- Nie przejmuj się. - Szepnęła Jo.
Uśmiechnąłem się do niej, po czym wziąłem lekki zamach, rzuciłem rzutką
iii... JAWOHL, w sam środek tarczy! I
kto tu jest mistrzem, co?
Okej, ostatni rzut. Ugh, już nie poszło tak świetnie, rzutka utknęła
kilka centymetrów powyżej środka. Pan zebrał rzutki, po czym podliczył punkty.
Sięgnął po coś pod ladę, a potem z uśmiechem wręczył mi pluszową, różowiutką
świnkę.
- Gratulacje.
Och, co za ironia. Czy ja wygrałem świnię?
Ale istnieje prawdopodobieństwo, że taka maskotka spodoba się Jo bardziej
niż dwumetrowy miś, prawda?
- Proszę, dla ciebie. - Nieśmiało podałem dziewczynie świnkę. Twarz Jo
rozświetliła się pięknym uśmiechem, zaraz ruda rzuciła się na mnie i cmoknęła
mnie w policzek, mamrocząc jakieś typowe dziewczyńskie słówka. Było miło.
Poczułem się jak bohater, mimo że w tym wszystkim chodziło tylko o trafienie
rzutkami w środek tarczy. Ale wygrałem znacznie więcej niż pluszową świnkę,
wygrałem uśmiech Jo i jej zadowolenie.
Może jednak zacząłem się zakochiwać???
*********
halo, zgubiłam Didla w Didlu :c
i ogólnie tak meh.
ale spokojnie, będzie lepiej huehuehue ;>
Śmiechem zatrzymałam się gdzieś na grzybicy Pipogera, ale jestem całością potwornie zachwycona! Bo to takie kochane i miłe czytać, jak w życiu Didluni znów robi się fajnie. Choć Didl w pozwiązkowej depresji i ze zlamanym serduszkiem był superaśny, tak chyba powolutku zakochujący się w Jo Didl jest jeszcze superaśniejszy! Nasz mały świński bohater <3
OdpowiedzUsuńJejka, jak ja lubię to opowiadanie. Jest takie wesołe, luźne, czyta się łatwo i przyjemnie, a nad formą i treścią można wygłaszać same peany. Kochom to straszliwie!
Oj Cam, jakieś zawieszenia mi na Twoich blogach wyskakują i wcale mi się to nie podoba. Ale z drugiej strony rozumiem i czasem naprawdę taka przerwa pomaga. Więc co, będę czekać, a tymczasem skomentuję co mam do skomentowania.
OdpowiedzUsuńToten Hosen zawsze w klimacie. :)
Didl chyba czuje się osaczony przez swoich kumpli, ale oni w sumie mają dobre serduszka i troszczą się o niego. To jest serio urocze, nawet jeśli są głuptasami.
A Didl ich wystawia dla randki w wesołym miasteczku. Ładnie to tak?
A randka sama w sobie to cudo przecież. Choć mam wrażenie, że Jo jest bardziej męska niż sam Didl. No ale powolutku, powolutku... los im podarował świnkę, to chyba jakiś znak?
Także wychodź z kryzysu i pisz dalej. ♥